• News
  • Creative Projects
  • Uładzimir Mackievič: Bez społeczeństwa obywatelskiego nie utrzyma się ani prawda, ani władza

Uładzimir Mackievič: Bez społeczeństwa obywatelskiego nie utrzyma się ani prawda, ani władza

Last update: 12 November 2025
Uładzimir Mackievič: Bez społeczeństwa obywatelskiego nie utrzyma się ani prawda, ani władza

To wywiad jest częścią zbioru „Głos pokolenia wolności” – żywego świadectwa twórczej i obywatelskiej obecności tych, którzy nie utracili swojego głosu nawet na wygnaniu. Zbiór opowiada o laureatach nagrody „Głos pokolenia wolności”, ustanowionej przez Białoruski PEN we współpracy z Centrum Praw Człowieka „Viasna” (Human Rights Center “Viasna”), Białoruskim Stowarzyszeniem Dziennikarzy (Belarusian Association of Journalists), Press Clubem Belarus (Press Club Belarus) oraz Fundacją „Wolna Prasa dla Europy Wschodniej” (Free Press for Eastern Europe).

15 listopada 2025 roku (sobota) o godz. 17:00 w Europejskim Centrum Solidarności (Gdańsk, plac Solidarności 1) odbędzie się publiczna dyskusja z udziałem laureatów i laureatek oraz prezentacja zbioru „Głos pokolenia wolności”.

Rozwój poprzez spotkania i naukę – ludzie, nie instytucje

Urodził się pan w obwodzie irkuckim, w rodzinie białoruskich zesłańców. W jaki sposób ta przestrzeń – chłód, wygnanie, poczucie obcości – ukształtowała pańskie odczuwanie wolności i niewoli? Czy można uznać, że filozofia losu zaczęła się już tam, na zesłaniu?

Historia mojej filozofii? Raczej nie. Ale sprzeciwu – zdecydowanie tak. Poczucie niezgody na władzę sowiecką i nieufność wobec niej wyssałem z mlekiem matki. Białorusini na zesłaniu tworzyli wspólnotę: spotykali się na święta, wpadali na odwiedziny, rozmawiali. Słuchałem tego wszystkiego jako dziecko. To nieme świadectwo niesprawiedliwości formowało moją świadomość. Można powiedzieć, że to wychowanie przygotowało mnie do przyszłej działalności – w szerokim, obywatelskim znaczeniu.

Potem przyszły Grodno, Leningrad, Wilno: zmiana szkoły intelektualnej, zmiana otoczenia. Co okazało się kluczowe: spotkania z osobistościami tamtej epoki, odmienne tradycje, a może rygor sowieckiego systemu edukacji?

Nie uważam, żebym otrzymał złe wykształcenie. Wręcz przeciwnie, wydział psychologii na Leningradzkim Uniwersytecie Państwowym stał na bardzo wysokim poziomie. Dostałem się tam po służbie wojskowej. Były pewne trudności, ale szybko złapałem ten rytm. Jednak mniej więcej na trzecim roku przyszło rozczarowanie. Psychologia, która jeszcze w szkole mnie zafascynowała, zaczęła mi się wydawać ograniczona. Pociągnęło mnie do filozofii. Najważniejszy był jednak nie przedmiot, a ludzie. Szukałem czegoś swojego: chodziłem na wykłady wybitnych myślicieli, słuchałem tych, od których było się czego uczyć.

I znalazł się nauczyciel?

Tak. Gieorgij Szczedrowicki. Poznałem go na konferencjach studenckich i tak trafiłem na jego seminarium w Moskwie. To było dla mnie olśnienie. Uczniem zostałem dopiero około dziesięć lat później. Ale to on nauczył mnie patrzeć na myślenie jak na działanie.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: Andrei Schutt

Później było Wilno. Trafiłem tam w ramach państwowego nakierowania – przydzielono mnie do pracy w zakładzie aparatury pomiarowej nr 555. Przepracowałem osiem miesięcy i… skierowanie cofnięto. Nie dopuszczono mnie do pracy w zakładzie wojskowym.

Ze względu na pochodzenie, rodziców z Syberii?

Myślę, że raczej chodziło o moją studenckie życie – nieformalne dyskusje, przyjaciele, którzy nie pasowali do komsomolskiego porządku. Pewnie mi się przyglądali.

I wtedy spotkanie z doktorem Aleksiejczykiem?

Trudny człowiek, z reputacją, różne rzeczy o nim mówili. Moim zdaniem był jedną z osób, które najlepiej rozumiały człowieka sowieckiego. Doskonale znał psychologię tego, co rozumiemy pod pojęciem „komuna”. Wiele mnie nauczył… Potem uczyli mnie: Ülo Vooglaid z Estornii, Jurij Łotman, którego wyrzucono z Leningradu i w Tartu otworzył nową szkołę filozoficzną.

Moje podejście, filozofia działania, ukształtowało się z tego, co od nich przejąłem. Taka to droga poprzez spotkania i naukę – poprzez ludzi, nie instytucje.

Politycy nie znaleźli oparcia w społeczeństwie obywatelskim

Kiedy filozofia przerodziła się w politykę? Jak pan odczuł, że staje się postacią publiczną, odpowiedzialną wobec społeczeństwa?

To działo się stopniowo. Mieszkałem na Łotwie od 1987 do 1992 r.: schyłek pieriestrojki, rozpad Związku. Wspierałem Front Ludowy Łotwy, miałem przyjaciół w miejscowych kręgach, nawet zaproszono mnie jako doradcę do Ministerstwa do spraw narodowościowych w pierwszym rządzie niepodległej Łotwy. Nie czułem jednak, że jestem u siebie.

Prawdziwa działalność publiczna zaczęła się, kiedy świadomie postanowiłem wrócić do Białorusi. Myślałem o tym od dawna, ale okoliczności nie sprzyjały. Dopiero w 1994 r. wszystko ułożyło się w całość. Wróciłem jako człowiek w pełni ukształtowany i gotowy, by aktywnie uczestniczyć w życiu publicznym.

Od razu w epicentrum: kampanię wyborczą Stanisłaŭa Šuškieviča. Dalej – pierwsze próby samodzielnego działania politycznego, nowe struktury, nowe idee. Jak pan wspomina ten czas? Kiedy w białoruskiej polityce pojawiła się możliwość reprezentowania swoich wartości?

To był czas nadziei i pomyłek. W pewnym momencie zrozumiałem, że Białoruski Front Ludowy (BNF) z Paźniakiem nie ma przyszłości. Nie ze względu na ludzi, tylko ze względu na strategię. Społeczeństwo nie akceptowało takiego stylu uprawiania polityki. Analizując sytuację, widziałem, że potrzebne jest inne podejście.

W 1995 r., po wyborach do Rady Najwyższej XIII kadencji, w gabinecie Piotra Marcaŭa, redaktora naczelnego „Biełorusskoj Diełowoj Gaziety”,  zebrała się grupa: Aleh Manajeŭ, Pavieł Daniejka, Juryj Drakachrust, Michał Zaleski, Kanstancin Złotnikaŭ. Zaczęliśmy dyskutować i tak narodził się pomysł na nową partię.

I latem ją rozbudowywaliśmy. Zjednoczona Partia Obywatelska powstała z połączenia dwóch ugrupowań: ADPB i środowiska Wasila Szłyndzikawa. Dołączyli do nas też ludzie z partii „Zgoda Ludowa”: Karpienka, Hanczar, a później Labiedźka. Partia zaczęła błyskawicznie zyskiwać na znaczeniu. Szybko jednak skupiła się wyłącznie na pracy w parlamencie, tracąc kontakt z bazą. W końcu odszedłem.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: ze strony na Facebooku

Nie chciał pan być w systemie bez impulsu?

Właśnie. Andrej Sannikaŭ, Piotr Marcaŭ, Viktar Ivaškievič, Zmicier Bandarenka i ja zainicjowaliśmy platformę obywatelskiej solidarności – „Kartę’97”. Pierwszy apel podpisało sto dwadzieścia znanych osobistości: intelektualistów, polityków, dziennikarzy. To był wyraźny sygnał, że w kraju wciąż jest energia do działania.

Jaka jest różnica między partyjniakami a ludźmi z organizacji pozarządowych?

Po przewrocie z 1996 r. Rada Najwyższa w Białorusi przestała istnieć. Partie, jako narzędzie wpływu, nie miały już racji bytu. Energia musiała szukać ujścia w szerokim ruchu społecznym – w sektorze pozarządowym. Tu jednak pojawił się problem: działacze NGO przyjęli europejską postawę apolityczności. A podejrzliwi i zaborczy partyjniacy przestrzegali: „Nie pchajcie się do polityki – to nasze podwórko!”.

W efekcie nastąpił rozłam. I to on uniemożliwił budowę masowego ruchu. Zgromadzenie NGO, powołane w tamtym czasie, było krokiem w dobrym kierunku, ale zabrakło konsekwencji. Lęk przed upolitycznieniem był główną przeszkodą. Politycy nie znaleźli oparcia w społeczeństwie obywatelskim, przez co stracili z nim kontakt. To jedna z głównych przyczyn słabości naszej opozycji.

Ruch wyrazisty i silny, ale bez trwałej konstrukcji

Osłabienie ruchu obywatelskiego to wina samych represji czy chodzi też o wewnętrzne podziały i zmęczenie?

Oczywiście, to wypadkowa wielu czynników. Jednak jako praktyk, a nie tylko filozof, powiem tak: gdy pojawiła się inicjatywa „Partnerstwa Wschodniego”, zaproponowałem, by w jej ramach stworzyć Narodową Platformę Społeczeństwa Obywatelskiego Białorusi. Chodziło o to, by nasz głos – głos społeczny, obywatelski – nie był traktowany jako dodatek, tylko stał się równorzędnym partnerem dla władzy państwowej i parlamentu. Bez tego kraj nie może złapać równowagi ani oddechu. My wciąż nie nauczyliśmy się oddychać pełną piersią.

Mój pomysł zakładał, że w kluczowym momencie (takim jak ten z 2020 r.) Białoruś będzie już dysponować sprawną, zintegrowaną ideowo i organizacyjnie strukturą społeczeństwa obywatelskiego. Strukturą, która mogłaby stać się filarem politycznego procesu, a nie tylko jego przybudówką.

Jednak wielu liderów społeczeństwa obywatelskiego tego czasu wciąż bało się upolitycznienia jak ognia.

Przez trzy lata, gdy byłem koordynatorem platformy, ciągle słyszałem zarzuty: „Za dużo polityzacji!”. No i otrzymaliśmy w 2015 r. wybory pozbawione jakiekolwiek treści, wręcz haniebne. Potencjał platformy stopniowo się wypalał: powoli i po cichu. Gdy nadszedł rok 2020, nie mieliśmy żadnego zaplecza.

Trzeba było zaczynać od nowa, ale tworzyli to już zupełnie inni ludzie: z biznesowym podejściem i energią specjalistów od PR-u. Ich siła tkwiła w komunikacji i technologiach promocyjnych, a nie w woli politycznej czy strukturach organizacyjnych. Choć w kilka miesięcy udało im się stworzyć wyrazisty, potężny ruch, to brakowało mu solidnych fundamentów. Natomiast Platforma Narodowa, która mogłaby stać się jego podstawą, nie wzięła w tym udziału, bo utraciła elastyczność i inicjatywę.

Zaangażowali się poszczególni działacze, ale strukturalnie platforma nie zadziałała. Dlatego skończyło się tak, jak się skończyło.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: ze strony na Facebooku

Między refleksją a praktyką nie ma przepaści

Gdzie, według pana, przebiega granica między myśleniem jako wytłumaczeniem, a myśleniem jako tworzeniem rzeczywistości? Kim jest pan dzisiaj: strategiem, moderatorem, intelektualistą-prowokatorem – a może wszystkim po trochu?

Również w tej kwestii odwołuję się do mojego mistrza, Gieorgija Szczedrowickiego, twórcy metodologii myśli i działania. Byłem jego uczniem, a teraz jestem kontynuatorem jego dzieła. Zapytany, czym jest ta metodologia, odpowiadał: to filozofia praktyczna. Sposób na rozwiązywanie problemów organizacyjnych i praktycznych poprzez intensywną pracę umysłu, poprzez dogłębne badanie rzeczywistości. Nie jestem zatem teoretykiem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Jestem metodologiem, dla którego myślenie jest narzędziem działania. Synteza teorii i praktyki – oto istota rzeczy. Pozwala ona połączyć najwyższe poziomy refleksji – naukowej i filozoficznej – z pracą organizacyjną w każdej dziedzinie: od edukacji, przez biznes, po politykę.

Metodolodzy zajęli się polityką stosunkowo późno, już po śmierci założycieli nurtu. Niestety, w naszym środowisku nastąpił ideologiczny rozłam: część zwróciła się w stronę ruskiego miru, a część obrała proeuropejski, demokratyczny kierunek. Ja również musiałem dokonać wyboru: poszedłem tą drugą drogą i zacząłem rozwijać metodologię na gruncie białoruskim.

Nie widzę sprzeczności pomiędzy refleksją a praktyką. A jeśli niektóre moje działania odbierane są jako prowokacja, to wynika to z czegoś innego: są one efektem analizy i próbą odpowiedzi na wyzwania, jakie stawia przed nami rzeczywistość.

Sarkastyczne podejście pana oponentów to problem języka czy perspektywy? Czy intelektualista powinien obniżać poziom, by być zrozumianym, czy raczej ciągnąć swoją publiczność w górę?

Atakowano mnie z różnych stron. Nawet moi przyjaciele-filozofowie zarzucali mi, że zajmuję się polityczną krzątaniną, która nie przystoi filozofowi. Mówił tak Valancin Akudovič, twierdził tak Ihar Babkoŭ, ubolewali nad tym akademicy z Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego. Ale byli też tacy, którzy do nas dołączali. Pavieł Barkoŭski, później filozofowie z Europejskiego Uniwersytetu Humanistycznego: Uładzimir Fursa, Tacciana Šycava. Oni rozumieli, że to nie fanaberia, lecz obywatelska postawa filozofa.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: ze strony na Facebooku

Zresztą, to żadna nowość – mamy historyczne wzorce. Wystarczy wspomnieć rok 1968: filozofia i ruchy społeczne szły ramię w ramię. Foucault, Sartre, Marcuse w Paryżu, Patočka i Havel w Pradze, Janouch i fundacja Karta 77… Nie ma nic dziwnego w tym, że filozofowie angażują się publicznie, oferując swoje metody, nawet jeśli nie zawsze są one łatwe w odbiorze.

Gdy zrozumieli to moi koledzy, gdy dostaliśmy wsparcie od filozofów z zagranicy (choćby od Gintautasa Mažeikisa z Kowna) czy od polskich intelektualistów i ludzi z Solidarności (Jacka Kuronia, Adama Michnika) – stało się jasne, że problem leży nie w samej metodzie, ale w tym, że białoruska filozofia wciąż była w powijakach i dopiero szukała własnego głosu.

Musimy być narodem nowoczesnym i europejskim, folklor nam nie pomoże

Weźmy się za przyziemne: czy w Białorusi znajdzie się miejsce dla stratega-intelektualisty? Co jest potrzebne myślicielowi, żeby nie tylko stać się przewodnikiem, ale i dyrygentem?

Odpowiadając bez udawanej skromności, w latach dziewięćdziesiątych nie widziałem ludzi, którzy by temu podołali. Pojawiali się jednak młodzi badacze, którzy de facto stworzyli białoruski język filozoficzny. To bardzo ważny moment, bo język jest fundamentem dla filozofii. Dlatego wszystkie istniejące szkoły mają swój język narodowy: niemiecki, angielski, francuski…

W dziewięćdziesiątych ani rosyjska, ani białoruska filozofia nie istniały – należało ją stworzyć. Wcześniej podjął się tego Ihnat Kančeŭski (Abdzirałovič), a w naszych czasach – Akudovič, Dubaviec i inni. My zaczynaliśmy od zera: poprzez dyskusje, poprzez projekt „Białoruska myśl dekady”, poprzez wspólne teksty autorów piszących po rosyjsku i białorusku.

Ten proces postępował powoli, ale zbudował podwaliny. Niestety, do 2020 r. nie zdołaliśmy stać się na tyle wpływowym ośrodkiem intelektualnym, by móc kształtować procesy społeczne. Zabrakło nam na to zarówno zasobów, jak i czasu.

Gdyby miał pan streścić swoje podejście w jednej formule, co byłoby kluczowe?

Moje podejście można ująć w formule: polityka kulturalna. To koncepcja, która łączy perspektywę filozoficzną z praktyką organizacyjną. Opiera się ona na dwóch triadach.

Pierwsza triada to etapy procesu: desowietyzacja, białorutenizacja i europeizacja.

Bez całkowitej desowietyzacji nie ukształtujemy własnej, białoruskiej tożsamości – nie tylko w wymiarze językowym, ale także ekonomicznym, kulturowym i obywatelskim. Później następuje białorutenizacja – niezbędna, by w dobie globalizacji ocalić naszą tożsamość jako narodu. Dopiero wtedy możliwa staje się europeizacja – wejście do wielkiego dialogu cywilizacji w roli suwerennego podmiotu.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: ze strony na Facebooku

Białorusini łatwo się asymilują, błyskawicznie wtapiają się w inne kultury…

To nasza wielka siła i zarazem słabość. Żeby nasz głos został usłyszany, musimy być narodem nowoczesnym i europejskim, folklor tu nie pomoże. To jak z tym tureckim astronomem z „Małego Księcia”: w tradycyjnym stroju nikt go nie słuchał; gdy jednak ubrał się po europejsku – świat go usłyszał.

Wspomniał pan kiedyś, że wszystko, co potrzebne do zmian, można, znowuż, zamknąć w trzech słowach. Jakich?

Uniwersytet, partia, gazeta. Ale to tylko szyldy.

„Uniwersytet” to w gruncie rzeczy cała sfera edukacji.

„Gazeta” to media i szeroko pojęta komunikacja.

A „partia” to zorganizowane siły polityczne, które są w stanie wziąć na siebie odpowiedzialność nie tylko za składanie deklaracji, ale i za zarządzanie tymi skomplikowanymi procesami, o których wspominałem.

Zależało mi na tym, by ta idea (może pod inną nazwą, ale w praktyce) znalazła odzwierciedlenie w dokumentach programowych Zjednoczonej Partii Obywatelskiej, „Karty’97”, a później Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji. W przypadku „Karty”, dzięki Jurasiowi Chadyce i Andrejowi Sannikaŭowi udało się nawet osiągnąć pewien konkret.

Dlatego utworzyliście Uniwersytet Ludowy?

Celem było odtworzenie wspólnoty filomatów i filaretów. Już na nowym poziomie, na cześć tych sławnych postaci, które działały przed zamknięciem Uniwersytetu Wileńskiego. Wtedy też pojawiło się własne medium, strona Karta’97. Wykorzystywaliśmy radio, internet – wszystko, co mogło zadziałać. Jednak jako podmiot polityczny organizacja nie zaistniała, program przyjęto tylko częściowo. O tym można pisać książki.

Białoruś lat dziewięćdziesiątych: wzrost dyktatury, upadek opozycji

Porównując Białoruś lat dziewięćdziesiątych z obecną dekadą – jaka była nasza główna zaprzepaszczona szansa?

Kraj nie wykorzystał realnej szansy na transformację polityczną i kulturową. Wielu obarcza winą Łukaszenkę, ale on pojawił się na scenie dopiero pod koniec 1993 roku – i to właściwie dzięki słabości Šuškieviča, który nie zdobył się na odwagę, by upublicznić raport antykorupcyjny, który przygotowano specjalnie dla niego.

Jednak do największej klęski doszło jeszcze wcześniej, w 1992 r., kiedy to frakcji BNF w Radzie Najwyższej nie udało się przeforsować nowych wyborów.

Wszystko było w rękach starego parlamentu.

Doczekaliśmy kampanii prezydenckiej z sowieckim parlamentem – komunistycznym i bojaźliwym. Deputowani bali się własnego cienia. Nawet decyzje o symbolice i niepodległości podejmowano tylko ze strachu. Mała frakcja BNF zdołała to przeprowadzić, ale nie doprowadzić do nowych wyborów. I od tamtego momentu inicjatywa zaczęła się wymykać. Lata 1992–1994 zredukowały wpływy Frontu do minimum. Nowe siły się nie pojawiły, ponieśliśmy klęskę.

Gdybyśmy zsumowali głosy Pazniaka i Šuškieviča – byłaby szansa na zwycięstwo?

Nie. Co najwyżej druga tura. Jednak nawet to wymagało zdecydowanych działań, a nikt nie chciał wziąć sprawy w swoje ręce. Potem nadszedł rok 1996 i tu już trzeba wspomnieć o braku dalekowzroczności niektórych polityków, z Hančarem na czele.

Co było jego błędem?

15 listopada gwardia Łukaszenki zajęła Centralną Komisję Wyborczą, którą kierował Viktar. Nie zadbał o zorganizowanie oporu. Choć siły jeszcze były: „Biały Legion”, resztki Białoruskiego Zjednoczenia Wojskowych Statkieviča, zaangażowana młodzież… Można było obronić CKW, ale tego nie zrobiono. Potem zaczął się zbiór podpisów pod wnioskiem o postawienie w stan oskarżenia i znów wszystko skończyło się fiaskiem.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: ze strony na Facebooku

Był pan w środku tych wydarzeń?

Miałem przepustkę do Rady Najwyższej jako asystent posła. Pamiętam, że zapytałem Hančara: a co, jeśli zabraknie jednego-dwóch głosów? Odpowiedział: „Wszystko pod kontrolą!”. Gdzie tam… Niektórzy deputowani ukrywali się w gabinetach, nie przyszli na salę. To niewybaczalna niedbałość i niezrozumienie powagi sytuacji. Potem Cichinia i Šarecki nie wytrzymali moskiewskiego desantu Czernomyrdina – i oto ostateczna porażka.

Często pan mówi, że rok 1996 mógł stać się białoruskim Majdanem.

Gdyby wtedy, w nocy z 25 na 26 listopada, Hančar, Labiedźka, Bahdankievič i inni wpuścili ludzi z placu do budynku Rady Najwyższej, dodałoby to odwagi deputowanym i nie pozwoliłoby Moskwie ich złamać. Ale wszyscy bali się ulicy, przerażał ich tłum. Labiedźka zaczął potem organizować marsze, ale było już za późno.

Potrząsanie pięściami po bójce?

Pomimo niesprzyjających okoliczności mogli połączyć frakcję parlamentarną z ulicą i zwyciężyć. Jednak zmarnowali swoją szansę: dyktatura zaczęła rosnąć w siłę, a opozycja – słabnąć.

Polityka, jeśli jest prawdziwa, wymaga precyzyjnej strategii. Trzeba rozumieć swoją pozycję – czy jest się w natarciu, czy w defensywie. A wszyscy zachowywali się tak, jakby wygrywali, a w rzeczywistości przegrywali.

Czy pana zdaniem w dzisiejszej białoruskiej diasporze jest inaczej?

Nie zmieniło się nic: iluzja działania bez zrozumienia realiów.

I to nie jedyna szansa, którą zaprzepaściliśmy?

Były jeszcze dwa takie momenty: w 2006 i 2010 r., kiedy można było rzucić dyktaturze realne wyzwanie. Może nie wygrać, ale przynajmniej wzmocnić swoją pozycję. Natomiast rok 2020 – to już zupełnie inny poziom.

Pięknie i impetem, ale bez konkretnego celu, na ślepo

Na czym polegał błąd roku 2020?

Uliczna energia narodu, wielka i potężna, potknęła się o brak podmiotów zdolnych przekształcić ten wybuch w długotrwały ruch. Może to uproszczenie, ale trafne. Tu trzeba mówić o strategii – o tym, co Lenin sformułował jako: „Dziś za wcześnie, jutro za późno”.

Co pan przez to rozumie?

Pierwsze dwa tygodnie po 9 sierpnia były decydujące. To wtedy należało przejąć władzę – choćby częściowo – i ustanowić dwuwładzę. Niestety zabrakło kogoś, kto by się na to odważył. Babaryka nie szykował się na zwycięstwo – jego list z aresztu pokazał, że nastawiał się na porażkę, a jego celem była budowa partii, nie przejęcie władzy. Cichanoŭskaja też nie paliła się do zwycięstwa. Łatuška dołączył zbyt późno. A partie opozycyjne zepchnięto na margines, bo sztabowcy się ich obawiali.

Czy to wszystko nie przypomina koncepcji trzech światów, którą opisał pan w książce „Globalne ocieplenie po zimnej wojnie”?

Zgadza się. Białoruś dzieli się na trzy światy.

Pierwszy to świat globalny: ludzie dysponujący zasobami, kompetencjami i międzynarodowymi kontaktami.

Drugi – świat narodowy: ludzie, którym na sercu leży los Białorusi.

Trzeci – świat lokalny: ci, którzy żyją sprawami własnego podwórka.

Prawdziwa zmiana mogłaby się dokonać tylko wtedy, gdyby potencjał globalny połączył się z wolą narodową. Tak się jednak nie stało.

Wspólny język znalazł świat pierwszy i trzeci… Blogerzy porwali tłumy ludzi skupionych na lokalnych sprawach, a ci poszli za Babaryką, ktoś także poszedł za Capkałą, Kalesnikavą i Znakiem. Natomiast zawodowi politycy włączyli się dopiero po fakcie, gdy było już po wszystkim. Efekt? Masowy zryw pozbawiony przywództwa. Ludzie wyszli na ulice, płynęli przez miasto pięknie i impetem, ale bez konkretnego celu, na ślepo.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: ze strony na Facebooku

Zachwyceni ruchem, nie martwiliśmy się o kierunek?

Właśnie. Pół miliona ludzi z flagami: rozmawiają, cieszą się z tego, że są razem, że się nie boją… Ale dokąd to wszystko zmierza? Maszerują bez celu. Nie ma podmiotu, który by tę energię ukierunkował, organizował, przekuł na strategię.

Dlatego powtarzam: nie warto lekceważyć nawet tego, co wymyślił Lenin, który jest dla mnie ludożercą, twórcą totalitaryzmu, ale był to także i wybitny strateg. Potrafił wyczuć moment, kiedy trzeba działać, nigdy nie przepuszczał okazji.

Zwierciadło-2020: nie da się wygrać wojny bez sztabu generalnego

Powiedział pan kiedyś, że „Białorusini muszą nauczyć się patrzeć na siebie bez złudzeń”. Co więc ujrzymy, spoglądając w zwierciadło roku 2020?

Naród, który sam siebie zaskoczył. Niezwykłą zdolność do solidarności. Gotowość do poświęcenia pieniędzy, pracy, mienia, a nierzadko i życia. To był prawdziwy cud. Nie wziął się też znikąd. Był oparty na doświadczeniu solidarności z czasów pandemii COVID-19, kiedy społeczeństwo przejęło na siebie zadania, którym nie podołało państwo. Ludzie porzucali pracę i biznes, by pomagać innym. I ta energia znalazła swoje ujście w 2020 r.

Duża solidarność objawiała się także w 2014 r., podczas zagarnięcia Krymu przez Rosję…

To prawda, Białorusini bardzo mocno pomagali uchodźcom z Donbasu, organizowali akcje pomocowe, jak choćby te prowadzone przez Stryžaka. Dowodzi to, że mamy w sobie ogromny potencjał solidarności. Tyle że w 2020 r. zabrakło przywództwa. Co więcej, ludzie tego przywództwa nie chcieli. Mówili: „Sami, bez liderów, bez żadnego kierownictwa, damy radę”. Naiwna wizja…

Nie da się wygrać wojny bez sztabu generalnego. W każdej sytuacji konfliktowej musi istnieć podmiot zdolny do podejmowania decyzji. Może nim być jedna osoba lub grupa, ale nie targowisko, nie klub dyskusyjny. Sierpień 2020 r. wymagał zorganizowania strajków, wyprowadzenia na ulicę robotników, wywarcia presji ekonomicznej. Tak jak w 1991 r. zrobiły to związki zawodowe Bykaŭa, Maryi Alijevуej. Niestety nic takiego się nie wydarzyło. Związki były zbiurokratyzowane i pozbawione woli walki.

A zjednoczony sztab Cichanoŭskiej nie stał się takim centrum decyzyjnym?

Nie. Zamiast stworzyć kilkuosobowy, zwarty podmiot zdolny działać jak sztab generalny, powołano czterdziestoosobową Radę Koordynacyjną. To gremium dobre do dyskusji, ale nie do działania. Zabrakło woli, pomysłów i gotowości do rozmów. A przecież mogliśmy wtedy przynajmniej doprowadzić do dwuwładzy, ogłosić Cichanoŭską prezydentem i poprzez twarde negocjacje walczyć o realne ustępstwa. Skończyło się na symbolicznych gestach i deklaracjach.

Tu wypada przytoczyć wenezuelski przypadek Guaidó i Maduro. Pierwszy przeprowadził symboliczną inaugurację, uznały go Stany Zjednoczone, ale władzy nie objął. Bez podmiotu, bez oparcia to prostu niemożliwe.

Mogliśmy aspirować do stworzenia sytuacji dwuwładzy, podobnej do tej, która doprowadziła w Polsce do Okrągłego Stołu.

Zamiast strategicznego podejścia brzmiały naiwne hasła: „Z Łukaszenką się nie negocjuje, niech odejdzie!”. Sam z siebie nigdy nie odejdzie. Można go odsunąć tylko siłą albo w wyniku negocjacji. W sierpniu 2020 r. taka szansa istniała przez dwa tygodnie. Zabrakło jednak kogoś, kto by ją wykorzystał.

To chyba wciąż aktualny problem? Z tamtej strony jest siła sprawcza. A z tej – nie ma…

Jesteśmy podzieleni, licytujemy się, kto jest ważniejszy, kłócimy się między sobą jak członkowie jednej rodziny. A co najgorsze – tracimy nić porozumienia między tymi w kraju a tymi na emigracji. Większość Białorusinów wewnątrz jest przeciwko reżimowi, ale żyje w strachu. My, tutaj, za granicą, mamy swobodę działania, ale znacznie więcej gadamy niż robimy.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: ze strony na Facebooku

Jak odbudować nić porozumienia?

Przede wszystkim należy porzucić iluzje. Nie można oczekiwać, że wszyscy wyjdą na ulice z tymi samymi hasłami i sztandarami. Różnimy się i to jest normalne. Jednak na pewien czas musimy się zjednoczyć – nie poprzez konsensus, który oznacza, że wszyscy myślą tak samo, tylko poprzez kompromis. Zjednoczyć się w oparciu o wzajemny szacunek, gotowość do poskromienia własnych ambicji i wysłuchania drugiej strony. Jedność w działaniu, a nie jednomyślność.

Więzienie to narzędzie strachu, nie sprawiedliwości

W 2020 r. miał pan możliwość wyjechać, a jednak pozostał w kraju. Później, w więzieniu, ogłosił pan strajk głodowy. Co chciał pan przez to przekazać – sobie i innym?

Gdy ostrzeżono mnie o grożącym niebezpieczeństwie, wiedziałem, że mogę wyjechać, tak jak Karbalevič, Kłaskoŭski, Čały czy Šrajbman. Ale zostałem. Po pierwsze, ze względów moralnych nie mogłem postąpić inaczej. Krytykowałem Pazniaka za emigrację; krytykowałem tych, którzy wyjechali z Białorusi po 2010 r. Jakże mógłbym zrobić to samo? To była dla mnie czerwona linia, granica, której nie mogłem przekroczyć.

A po drugie?

Wiem, jak to jest z polityczną emigracją. Ona degraduje. Artyści i pisarze potrafią się odnaleźć w innym kraju, ale nie politycy. Nie chciałem skończyć w takim stanie, pogrążony skłócony i wewnętrznie rozbity. Postanowiłem zostać w kraju, bo tu jest moje miejsce i tu mój głos ma znaczenie. Władze jednak nie odpuściły: trzy miesiące po wydaniu nakazu zostałem zatrzymany.

I w ten sposób głodówka stała się próbą wymuszenia reakcji na systemie?

Byłem zmęczony bezczynnością śledczych. Pół roku w areszcie na Wołodarce, bez żadnych wyjaśnień, wszystko stało w miejscu. Nie mogłem wywrzeć na nich presji słowami, więc postanowiłem przełamać ten impas czynem. Ogłosiłem strajk głodowy i dopiero wtedy coś się ruszyło. Sprawa nabrała tempa, choć później dołożoli mi jeszcze dwa paragrafy. To mój sposób, by zmusić system do reakcji.

Po wyjściu na wolność powiedział pan, że „więzienie jako instytucja powinno zostać zlikwidowane”. Co to znaczy? Jaki model sprawiedliwości widziałby pan w jego miejsce: naprawczy, technologiczny, stawiający na komunitaryzm?

Więzienie to relikt średniowiecza. Ono nie resocjalizuje, tylko łamie człowieka. To nie narzędzie naprawcze, tylko mechanizm izolacji. Musimy przejść na system, w którym kara nie wyrzuca człowieka z życia społecznego, tylko włącza go w proces powrotu do norm. Poprzez pracę, odpowiedzialność i transparentność wobec społeczeństwa. Może to być forma sprawiedliwości komunitarnej, gdzie człowiek naprawia wyrządzoną krzywdę nie przez cierpienie, ale przez działanie na rzecz innych.

Jednak największym problemem nie jest nawet brak skuteczności, a nieludzki charakter tej instytucji. Więzienie to miejsce, w którym człowiek trafia do środowiska, które niszczy psychikę, jeśli brakuje mu wewnętrznej siły. Tam rozpada się wszystko: więzi, poczucie godności, zdolność do zaufania.

Często mówi się, że więzienie nikogo nie czyni lepszym. Zgadzam się, nie czyni. Z drugiej strony, nie sprawi, że człowiek stanie się gorszy, jeśli ma siłę ducha i świadomość. Ale sam sposób jego działania jest nie do przyjęcia.

Więzienie to narzędzie strachu, a nie sprawiedliwości. Jestem przekonany, że społeczeństwo jest w stanie bez niego funkcjonować, jeśli tylko nauczy się sięgać po odpowiedzialność zamiast po odwet. Na tym polega prawdziwa reforma wymiaru sprawiedliwości – musi być ona moralna, nie tylko technologiczna.

Być może kiedyś, gdy brakowało innych metod walki z przestępczością, pozbawienie wolności było adekwatnym instrumentem. Dziś nie jest.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: Radio Svaboda

Dlatego że technologia zmieniła zasady gry, a stare metody stały się przeżytkiem?

W naszym świecie kontrola nie wymaga już zamykania ludzi: mamy wszędzie kamery, algorytmy rozpoznawania twarzy, elektroniczne bransolety, śledzenie GPS. Dlatego nie ma już potrzeby wtrącania ludzi do zamkniętych przestrzeni, gdzie króluje upokorzenie, przemoc i degradacja. Ci, którzy nie stanowią realnego zagrożenia – skorumpowani urzędnicy, drobni oszuści, osoby uzależnione – mogą odbywać karę na wolności. Pod nadzorem, ale bez wyrywania ich z normalnego życia. W ten sposób unika się ich kontaktu ze światem przestępczym i pozwala im ocalić człowieczeństwo.

Ale społeczeństwo trudno będzie o tym przekonać.

Niewątpliwie. Ludziom trudno przyjąć, że wymiar sprawiedliwości może istnieć bez więzień, ale kiedyś z ogromnym oporem przyjmowano także ideę zniesienia kary śmierci. Nigdzie jednak nie odbywało się to drogą referendum, jak u nas, tylko drogą decyzji parlamentów, przez wolę elit. Tak jest i tutaj: trzeba zacząć tłumaczyć, dlaczego więzienie to średniowiecze, dlaczego cywilizowany świat musi szukać innych form odpowiedzialności. Być może zdążę tylko rozpocząć tę rozmowę, ale już widzę ludzi gotowych podchwycić tę ideę.

Zdaje się, że nie mówi pan jako filozof czy teoretyk…

Spędziłem w więzieniu ponad cztery lata i wiem, co mówię. Sądzę, że mam większe moralne prawo, by o tym mówić, niż ci, którzy teoretyzują z zewnątrz. W więzieniu chodzi o odarcie człowieka z godności. Tej instytucji nie da się zmodernizować. Można dać więźniom telewizory, dostęp do internetu i lepsze jedzenie, ale to nie zmieni jej istoty. Więzienie pozostanie więzieniem. Miejscem, gdzie odziera się ludzi z człowieczeństwa. To forma znęcania się, której nie sposób usprawiedliwić ani moralnie, ani prawnie.

Modliłem się po kilka razy: rano, wieczorem, pod wpływem natchnienia – także w dzień…

A co pomagało panu przetrwać to upokorzenie? Czy wiara była częścią pańskiej wewnętrznej opory?

Niewątpliwie. Choć wcześniej nie byłem wzorowym, sumiennym wierzącym – do cerkwi chodziłem nieregularnie, modliłem się rzadko… W więzieniu wszystko się zmieniło. To czas, kiedy modlitwa stała się jedynym rozmówcą, jedyną możliwością, by ocalić siebie. Modliłem się po kilka razy: rano, wieczorem, gdy przychodziło natchnienie – i w dzień… Prawdziwy maraton modlitewny. I to właśnie on utrzymywał mnie w równowadze.

Gdy nie ma wokół ludzi, którzy podzielaliby pańskie wartości, wiara zastępuje kontakt z człowiekiem?

Kiedy trafiłem do więzienia w Mohylewie, więźniów politycznych była tam zaledwie kilku i nie dawali nam ze sobą przebywać. Ciężko było bez rozmów, bez wsparcia. Jednak, gdy się modlisz, rozmawiasz z Bogiem, czujesz, że nie jesteś sam. Potem więźniów politycznych przybyło, zaczęliśmy się spotykać w celach i to przywróciło możliwość normalnego kontaktu międzyludzkiego, ale wiara pozostawała głównym siłą.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: Radio Svaboda

Jakiego rodzaju siłę panu dawała?

Siłę wewnętrzną, duchową. Człowiek pozbawiony wiary łatwo traci wolę walki. Bo więzienie to codzienny test: wytrzymasz czy pękniesz? A wiara daje perspektywę: cierpienie to nie koniec, nawet gdy jesteś upokarzany, bo istnieje prawda wyższa niż wszystko, co ziemskie.

Czyli wiara to nie obrzędy, instytucja czy reguły?

To wewnętrzna rozmowa z Bogiem. Nie zadajesz już pytania: „Dlaczego tu jestem?”. Pytasz raczej: „Po co tu jestem?!”. To nadaje sens.

Nie ma w tym nic z kaznodziejstwa?

Nie, nie jestem kapłanem ani misjonarzem, ale wiem jedno: jeśli nie trzymasz się czegoś, co cię przerasta – idei, Boga – nie przetrwasz. Tam, w celi, nie ma nic prócz murów i ciebie. I w tej klatce musisz znaleźć przestrzeń dla ducha. Moja wiara stała się moim tlenem, sposobem na kontakt ze światem, nadzieją, że człowiek pozostaje człowiekiem nawet w niewoli.

Jakie przesłanie zostawiłby pan tym, którzy żyją dziś i myślą o przyszłości?

Nie będę cytował Biblii, wiara to zbyt osobista sprawa. Jeśli chodzi o sprawy doczesne – wierzę w Białoruś.

Wierzę w naród, który przetrwał tysiąc lat dziejowych prób i nie zatracił swojej tożsamości. W 2020 r. wszyscy zobaczyliśmy, że jesteśmy ludźmi. Kiedyś Janka Kupała musiał wzywać, byśmy „zwali się ludźmi”. Dziś nie musi. Już nimi jesteśmy.

A tym, co nas czeka, jest wolność. Osobista i narodowa.

Naszym obowiązkiem jest dziś nie stracić następnych pokoleń, nie zarazić ich naszym rozczarowaniem.

Nie wywalczyliśmy wolności, to bolesna prawda. Musimy jednak zrobić wszystko, by oni ją mieli. Jeszcze nic straconego. Musimy po prostu zebrać siły i podjąć rzucone nam wyzwanie.

Białoruś musi dołączyć do rodziny wolnych narodów. Jestem pewien, że tak się stanie.

Uładzimir Mackievič. Zdjęcie: ze strony na Facebooku

Projekt został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej.