To wywiad jest częścią zbioru „Głos pokolenia wolności” – żywego świadectwa twórczej i obywatelskiej obecności tych, którzy nie utracili swojego głosu nawet na wygnaniu. Zbiór opowiada o laureatach nagrody „Głos pokolenia wolności”, ustanowionej przez Białoruski PEN we współpracy z Centrum Praw Człowieka „Viasna” (Human Rights Center “Viasna”), Białoruskim Stowarzyszeniem Dziennikarzy (Belarusian Association of Journalists), Press Clubem Belarus (Press Club Belarus) oraz Fundacją „Wolna Prasa dla Europy Wschodniej” (Free Press for Eastern Europe).
15 listopada 2025 roku (sobota) o godz. 17:00 w Europejskim Centrum Solidarności (Gdańsk, plac Solidarności 1) odbędzie się publiczna dyskusja z udziałem laureatów i laureatek oraz prezentacja zbioru „Głos pokolenia wolności”.
Białoruś w dziewięćdziesiątych: od jarmarku z radzieckimi odpadkami po estetyczną rewolucję
Gdy wspominamy białoruskie lata dziewięćdziesiąte, pojawia się pokusa, żeby zobaczyć w nich albo narodowe odrodzenie z prawdziwego zdarzenia, albo chaotyczny jarmark powstały na gruzach imperium, gdzie piwniczny postmodernizm i facebookowy folklor staną się głównymi symbolami epoki. A czym były one dla pana?
Bardziej osobistą przemianą niż globalnym przełomem. Wszystko, co działo się z krajem, rozbrzmiewało najpierw we mnie.
Jestem człowiekiem późnego pokolenia radzieckiego, urodzonym w 1958 r. Byliśmy przygotowani na upadek imperium: widzieliśmy jego rozkład i żyliśmy w stanie totalitarnego zniewolenia, w którym jedyną zbawienną przestrzenią pozostawała kultura. Zachodni rock’n’roll, kino klubowe, samizdat, literatura w przekładach – one kształtowały naszą tożsamość. To był mój prywatny dysydencki projekt, w którym wszystko odbywało się w samotności, poza granicami głośnych wspólnot.
Ale przecież w tamtym czasie w Białorusi była już muzyka alternatywna, były kręgi intelektualne i uliczne manifestacje. Jak pan je odbierał?
Widziałem marsze pod biało-czerwono-białymi flagami, obserwowałem groźne opancerzone transportery na skrzyżowaniach. Odbierałem to raczej jak spektakl, a nie jak osobistą walkę. Żyłem we własnej, autonomicznej dysydencji – intuicyjnej i emocjonalnej. Dopiero dzięki przyjaciołom wywodzącym się z białoruskojęzycznej inteligencji poczułem: słuchaj, przecież to jest i o tobie!
Kto w tamtym środowisku okazał się dla pana szczególnie ważny?
Na pewno Valancin Akudovič, Ihar Babkoŭ, Aleś Ancipienka… Później także koledzy z Radia Swobody i niezależnej prasy. Ku własnemu zaskoczeniu pewnego dnia uświadomiłem sobie, że moi najbliżsi przyjaciele to wyłącznie osoby białoruskojęzyczne. I każdego z nich opętała idea stworzenia nowego narodowego projektu.
Pociągało mnie to przede wszystkim jako projekt artystyczny, jako estetyczna rewolucja. „Narodny albom”, który poznałem wtedy po raz pierwszy, urzekł mnie nie jakością dźwięku, lecz piękną szczerością, poruszającą estetyką.

Czyli pańska białoruskość przyszła drogą estetyki, a nie polityki czy filozofii?
Tak. Nie doszedłem do niej przez Abdzirałoviča ani przez polityczne hasła. Otworzyła się dla mnie poprzez styl myślenia, artystyczną współbrzmienie i osobiste relacje. Tam, gdzie nie było ani oficjalnej wolności, ani silnej idei państwowej, rodziła się własna przestrzeń otwartości – strefa wolności, która nie istniała nigdzie indziej. I to właśnie był początek mojej osobistej białorutenizacji.
Nowe niebo: poza flagami, w przestrzeni duszy
Żeby lepiej zrozumieć tę osobistą przemianę, omówmy pokrótce: czym zajmował się pan przed latami dziewięćdziesiątymi?
Byłem jednym z wielu radzieckich wykładowców filozofii. Ukończyłem filozofię na Białoruskim Uniwersytecie Państwowym, zrobiłem doktorat, obroniłem dysertację. W tamtych czasach uniwersytet był fabryką ideologicznych programistów, kuźnią biurokratycznego myślenia. Ja jednak wybrałem inną, popularną wówczas ścieżkę – ucieczkę w metodologię poznania naukowego. Zająłem się nowożytnością, transformacją masowej świadomości w XVI i XVII stuleciach. To stało się moją intelektualną enklawą, przestrzenią autonomicznego myślenia, gdzie nie trzeba było na co dzień powoływać się na uchwały ostatniego zjazdu partii.
Więc faktycznie żył pan wewnątrz systemu radzieckiego, ale szukał form partyzanckiej autonomii?
Właśnie tak. I kiedy w latach dziewięćdziesiątych, dzięki pracy w Fundacji Sorosa, Kolegium Białoruskim i Swobodzie, zetknąłem się z białoruskim środowiskiem intelektualnym, mój wewnętrzny sprzeciw spotkał się z ich sposobami na autonomiczne życie. Owszem, była to kultura mniejszości, kultura nisz. Jednak jawiła mi się jako niewiarygodnie piękna i pociągająca. Nawet nie władając perfekcyjnie językiem białoruskim, czułem, że jestem swój. Tutejszy. Ponieważ było to nowe niebo, które otworzyło się nie za sprawą barw państwowych flag, lecz za sprawą innego wymiaru egzystencjalnej wolności.
Mówił pan, że wydział filozoficzny był kuźnią ideologicznych kadr. Czy zetknął się pan kiedyś osobiście z tymi „prawdziwymi ideologami”? Z ludźmi, którzy ustalali reguły gry i kontrolowali życie studenckie?
Moja matka pracowała w Instytucie Filozofii, ona ich znała. Ja widziałem tylko to, czym nasz wydział żył na co dzień. I mieliśmy absolutną pewność, że gdzieś obok zawsze jest człowiek ze służb. Mógł być asystentem dziekana lub jakimś pozornie nieistotnym pracownikiem, ale wszyscy doskonale wiedzieli: on patrzy.
Na wydziale filozoficznym studiowali z nami obcokrajowcy: Kubańczycy, Polacy, Niemcy z NRD. Na początku lat osiemdziesiątych, kiedy w Polsce działała już Solidarność, zrodziła się u nas spontaniczna, skromna inicjatywa studencka. Napisaliśmy petycję do dziekanatu, zebraliśmy podpisy, domagaliśmy się drobnych zmian w organizacji studiów. Ten list został jednak odczytany jako akt ideologicznej dywersji. Od razu padło: „To Polacy, wpływ sił zewnętrznych, agentura!”. Zaczęła się regularna obława na inicjatorów. Kilka osób wyrzucono z uczelni, jednego w trybie natychmiastowym wcielono do wojska. Chciał wrócić na studia, ale dostał odmowę. I chłopak popełnił samobójstwo. Skoczył z szóstego piętra głównego gmachu uniwersytetu prosto na plac Lenina.

Co dusiło tę studencką atmosferę, która z natury powinna przecież kipieć życiem?
Właśnie ta nieustanna obecność czegoś mrocznego, wrogiego, niebezpiecznego. Presja oficjalnego życia, które wymuszało nieustanną, demonstratywną lojalność.
Za to w nowym środowisku intelektualnym, do którego trafiłem po odejściu z uniwersytetu w 1994 r., nie było tej wrogości i nieufności. Oczywiście, było to zbiorowisko najróżniejszych postaci: z własnymi ambicjami i zabobonami, awanturników i bajarzy, myślicieli i mataczy, mędrców i cwaniaków. Jednak wszystko to tworzyło obraz normalnej, żywej wspólnoty. W porównaniu z obrazem ogólnego upadku oficjalszczyzny i beznadziejną egzystencją w niewoli martwego imperium, białoruska społeczność była prawdziwą przystanią – przytulną i komfortową. I choć wiedziałem, że ma ona niewielki wpływ na ogólną sytuację, dla mnie osobiście był to krok naprzód, zupełnie nowy wymiar osobistego rozwoju.
Kolegium jako fabryka nowych sensów
Ale były też w pańskim kręgu osoby blisko związane z praktyczną działalnością opozycyjną. Ancipienka, który razem z panem pracował w Fundacji Sorosa. Albo Aleś Suša, który wspierał „Narodny albom” i inne projekty. Rozmawialiście o tym? Czuł pan ciężar tych kontaktów?
Suša to nie tylko „Narodny albom” (album ludowy), to też „Święty wieczór” i „Urodziłem się tu”. Wszystko jest tu ważne, ale dla mnie osobiście polityka pozostawała czymś nieciekawym. Nie widziałem tam miejsca dla siebie. Pogrążałem się więc w kolekcjonowaniu osobliwych stanów świadomości. Moją polityką pozostawało elektryzujące szaleństwo.
A Kolegium Białoruskie? To absolutnie unikalne zjawisko w naszej historii. Jaka była jego rola? I czy można je uznać za instytucję apolityczną?
Narodziło się po likwidacji Fundacji Sorosa. A środowisko skupione wokół Ancipienki, Akudoviča, Babkoŭa i innych znalazło dla siebie nowy format. Misją Kolegium nie był otwarty opór polityczny – na to było już za późno. Jego misja opierała się na tworzeniu nowych struktur myślenia. Ten projekt edukacyjny wykuwał nowe znaczenia, nowe pojęcia, nowe koncepcje intelektualne. Niewielka organizacja funkcjonowała niemal jak narodowa akademia nauk, ponieważ za każdym z jej kierunków stały potężna tradycja intelektualna oraz silna, zwarta wspólnota.
Coś na kształt „wynajdywania białoruskości”?
Tak. Komunistyczna ideologia umarła, pozostawiając po sobie totalną pustkę. A my w tę pustkę wkroczyliśmy, na nowo tworząc białoruską myśl, białoruską filozofię. Udowadnialiśmy, że po białorusku można myśleć i krytycznie, i z polotem. Że można tłumaczyć francuskich postmodernistów, a oni nie tylko nic na tym nie stracą, ale wręcz nabiorą nowej głębi. To była przestrzeń, gdzie wszystko tworzyło się od zera – od muzyki po filozofię. A brak jednego, centralnego ośrodka sprawił, że cały ten proces przypominał twórczą eksplozję: muzyka rockowa, czasopismo „Fragmenty”, Kolegium, inicjatywy filmowe, programy wydawnicze – wszystko to wybuchało równolegle i na różnych płaszczyznach. W ten sposób rodziła się matryca znaczeń dla postsowieckiego narodu.

Czy można tę skalę wyrazić w liczbach? Ile osób przewinęło się przez wykłady i dysputy Kolegium? Którzy absolwenci stali się znani?
Łatwiej wymienić tych, którzy u nas nie byli. Przykładowo, niemalże cała obecna szkoła przekładu literatury zachodniej w Białorusi była na seminarium Chadanoviča za czasów Kolegium. A to tylko jeden przykład.
Świetnie! Proszę wymienić jeszcze kilka nazwisk, dla skali.
Kolegium powstawało jak żywa wspólnota. Był to splot indywidualności. W obszarze literacko-filozoficznym pracował Akudovič, w medialnym – ja i Ancipienka, w pracowni przekładu – Chadanovič. Wokół każdego z nas gromadziło się jego własne, unikalne środowisko. Każdy wnosił własne pomysły, tworzył swój model. I z tego splotu indywidualności rodziła się nowa rzeczywistość intelektualna. Nowy kulturalny krajobraz.
Euforyczna białoruskość i nowe terytoria
Więc mówi pan, że Kolegium nie tylko przekazywało wiedzę, ale w istocie promieniowało zupełnie nowym podejściem do kultury narodowej. Jak pan to odczuwał?
Transmitowaliśmy nieakademickie, nieradzieckie i niekomunistyczne podejście do myśli narodowej, tradycji, kultury. Weszliśmy na terytorium tworzenia nowego kraju, nowej kultury. I ta energetyka zarażała: młodzież uzależniała się od euforycznej białoruskości. Tak naprawdę sami do tego dołączali – trafiali do nas i szybko zaczynali tworzyć własne teksty i projekty.
Mógłby pan powiedzieć, kto dzięki temu środowisku rozpoczęły swoją drogę?
Oczywiście. Na wydziale dziennikarstwa uczył się u mnie świętej pamięci Alaksiej Strelnikaŭ – wybitny krytyk teatralny, Paša Sviardłoŭ, kierownik Euroradia, Siarhiej Budkin, kierownik Białoruskiej Rady Kultury… I to tylko kilka nazwisk. Ludzie dołączali też jako wolni słuchacze. Grupy były niewielkie, po około dwadzieścia osób. Za to przychodzili ci najlepsi, najbardziej zainteresowani. Ci, którym edukacja państwowa nie wystarczała. Proponowaliśmy odmienne modele istnienia, umiejętności analizy, perspektywy twórczości. Dalej rozwijali się już poza Kolegium, ale to my dawaliśmy pierwszy impuls.
Działaliście otwarcie czy raczej dyskretnie, w cieniu?
Lepiej było nie rzucać się w oczy. Cała nasza praca mogła wyglądać na niebezpieczną dla władzy. Gdy pracowałem w Fundacji Sorosa, dobrze wiedziałem, że nas podsłuchują. Rozmawiasz przez telefon – po dwóch sekundach słyszysz charakterystyczne „klik”, przerywa połączenie i po chwili sygnał wraca. Kiedyś kolega nie wytrzymał i wrzasnął do słuchawki: „Towarzyszu majorze, dajcie nam skończyć!”. Takie to były czasy: wszyscy rozumieliśmy, że jesteśmy obserwowani i w każdej chwili mogą nas przycisnąć. Dlatego działaliśmy jak partyzanci. To nas chroniło. Do takich małych filozoficznych kręgów władza już nie sięgała. To była nasza szansa – i skorzystaliśmy z niej.

Które kierunki okazały się najistotniejsze?
Działały sekcje filozofii i literatury, najnowszej historii, dziennikarstwa. I nie tylko nagłaśnialiśmy pewne sprawy – my tworzyliśmy nową rzeczywistość.
Nie było wcześniej słownika filozoficznego – po nas już był.
Nie było przekładów nowej, współczesnej literatury – po nas już były.
Nie istniało pole nowego dziennikarstwa – po nas się narodziło.
W gruncie rzeczy byliśmy fundamentem, na którym później stanęła niemal cała współczesna białoruska kultura.
Kolegium wychowało całe pokolenie, które niedługo później zaczęło robić swoje.
Tak. I stało się to w momencie, gdy oficjalna kultura umarła. Wnosiliśmy wtedy nowe słowa, nowe formy i nowe znaczenia – tam, gdzie zaczynała osiadać pustka.
„BelGazeta”, „BDG” i szkoła – dysputy, dialogi o kulturze
A jak pan osobiście dotarł do analizy sfery kultury?
Stało się to, gdy zacząłem pisać teksty analityczne. Byłem melomanem i kinomanem, razem z kolegami organizowaliśmy w Pałacu Związków Zawodowych pokazy zagranicznych filmów we współpracy z ambasadami. Trzeba je było nagłaśniać w niezależnej prasie, więc zacząłem pisać. Najpierw o kinie, potem o muzyce, literaturze. I nagle zobaczyłem: dzieją się wielkie rzeczy, powstają znakomite inicjatywy, pojawiło się nowe pokolenie twórców – a prawie nikt nie potrafi o tym sensownie mówić. To było moje osobiste wyzwanie: sprawić, by nowa kultura stała się widoczna.
Miał pan jakieś punkty odniesienia, wzory?
Silny wpływ wywarły na mnie teksty Ihara Babkoŭa i Valancina Akudoviča. To było myślenie w działaniu – aforystyczne, piękne, rock’n’rollowe. Zrozumiałem wtedy: filozoficznych traktatów nie napiszę, wierszy też nie. Za to w eseistyce analitycznej mogę zaistnieć.
I jaki był pański debiut?
Tekst „Kultura śmieci i śmieci kultury” dla czasopisma „Fragmenty”. Próbowałem zrozumieć, dlaczego oficjalna kultura nie działa – i co może kultura alternatywna. Babkoŭ przetłumaczył mój tekst na białoruski, dodał kilka trafnych terminów. Tak zaczęła się moja odyseja jako analityka kultury. Przez długi czas jednak pozostawałem sam – brakowało autorów zdolnych do takiego namysłu. To była prawdziwa samurajska samotność: praca, którą trzeba było wykonać, bo nikt inny się jej nie podjął.
Czy ta samotność nie pogłębiła się, kiedy został pan szefem działu kultury w „BDG”?
Do dziennikarstwa trafiłem nieco wcześniej, zaczynając od „BelGazety”, gdzie zastępcą redaktora był Saša Michalčuk. Mieliśmy zwyczaj spotykać się razem z naszym wspólnym przyjacielem, Andrejem Fiadorčanką, w kawiarni legendarnego sklepu Karawaj na placu Zwycięstwa. Rozmawialiśmy, wymienialiśmy się filmami. I pewnego dnia Michalčuk rzucił: „Słuchajcie, a może by tak drukować wasze dysputy o kinie na ostatniej stronie gazety?”. W ten sposób, razem z Andrejem, zaczęliśmy tworzyć cykl problemowych dialogów o kinie. Robiliśmy to z polotem i wyszło naprawdę ciekawie. Ludzie zaczęli nas poznawać na ulicy.

Ale odszedł pan stamtąd.
Tak. Fiadorčanka ożenił się i wyjechał za granicę, a ja wszedłem w konflikt z redaktorem Vysockim. I tak trafiłem do „BDG”. Tam legendarny redaktor, Piotr Marcaŭ, dał mi absolutnie wolną rękę. Jego zaufanie było bezgraniczne i niezwykle inspirujące. Zacząłem więc budować dział kultury po swojemu: ściągnąłem Budkina, Strelnikava, Sviardłova. Vicia Pazniakoŭ pisał o muzyce, Daša Sitnikava i Tania Čudak recenzowały książki. Powstał naprawdę mocny i ciekawy zespół.
Co w rezultacie udało się zrobić? Z czego był pan dumny?
Faktycznie tworzyliśmy projekt kulturalny nowego poziomu. Spróbowaliśmy rozkręcić temat kulturalny na nowych prędkościach, opracować nową stylistykę. To było kreatywne, sporne i wybuchowe, do dziś miło to wspominać.
O czym pan wtedy pisał? Co pana fascynowało, a co budziło raczej ironiczny uśmiech? Jaki był klimat tamtych lat?
Potrzeba uogólnień? Proszę bardzo. Oto kilka kluczowych punktów. Po pierwsze, radykalna nieprzewidywalność. Po drugie, przestrzeń nieskończonych możliwości. Po trzecie, złożone, dynamiczne przenikanie się najróżniejszych prądów kulturowych.
Jednego byliśmy pewni: krok po kroku oddzielaliśmy się od imperium, tworząc własny, odrębny świat. Przychodzi mi na myśl metafora z filmu Kusturicy „Underground”: bohaterowie ucztują, tańczą i śpiewają, nieświadomi, że skrawek lądu, na którym stoją, właśnie oderwał się i jest unoszony przez rzekę. Tak samo białoruska kultura: żyliśmy swoim życiem, śniliśmy swoje sny. Zajęci własnymi małymi projektami, nie zauważaliśmy, że razem składają się na coś znacznie większego: na zbiorowe odejście z rosyjskiej orbity wpływów.
Pożegnanie z imperium było zarazem pełne pasji, jak i niepokoju. Równolegle do naszego projektu „Białorusi marzeń” istniały przecież inne: projekt państwowy, projekt moskiewski, projekt europejskiej biurokracji. Dlatego tej twórczej euforii towarzyszyło nowe, głębokie poczucie niepewności. Na miejscu sowieckiego monolitu stanęła nieprzewidywalna wielokierunkowość. Konceptualna wojna kultur. Podejmowano próby stworzenia nowej estetyki, nowego światopoglądu, nowej dyplomacji kulturalnej. A wszystko to działo się bez jednego centrum dowodzenia.
Ludzie i znaki epoki
Kogo i jakie dzieła uznałby pan za symbole tamtego czasu?
Oczywiście, Valancin Akudovič, ojciec chrzestny białoruskiego intelektualizmu. Jego książki „Nie ma mnie” i „Kod nieobecności” to takie dzieła, za które w normalnym kraju stawia się pomniki jeszcze za życia autora. I jakże nie wspomnieć o „Królestwie Białoruś. Interpretacji ru[i]n” i „Adamie Kłakockim” Ihara Babkoŭa?

Pierwsze tomy Andreja Chadanowiča to eksplozja zuchwałych emocji i werbalnego brawurowania.
W kinie – „Okupacja. Misterium” Andreja Kudzinienki: epokowe zerwanie z konwencjami banalnego kina partyzanckiego.
W muzyce – białoruski rock z jego szorstką szczerością. Lavon Volski, Michał Aniempadystaŭ i cała brygada z „Narodnego albomu”.
Obok tego wszystkiego – ogrom rzeczy niedoskonałych. Każdy był dyletantem, nikt nas nie uczył nowej białoruskości. Sami ją tworzyliśmy. Błędów było naprawdę wiele, ale w tym chaosie odbywały się poszukiwania i zdarzały się cuda.
Jak trafnie zauważył Valancin Akudovič: być może najważniejsze, co przydarzyło się temu krajowi – to właśnie my. Wspólnota niezależnego myślenia i kulturalnego aktywizmu. Twórcy nowych map świata, projektanci przeciągów istnienia.
Nazywa pan Europejski Uniwersytet Humanistyczny jednym z kluczowych epizodów swojego życia. Co tam się wydarzyło?
Koncepcyjnie EUH wpisywał się w misję Białoruskiego Kolegium – był próbą stworzenia niepaństwowej, europejskiej edukacji wyższej. Jednak sensie strukturalnym pozostał w pułapce autorytarnych modeli – z wierzchu radzieckie wartości, a w środku kołchoz. Wileński EUH raz prezentował się jako „białoruski uniwersytet na wygnaniu”, a innym razem jako litewska prywatna szkoła. Ta dwoistość przekładała się także na mój własny stosunek: z jednej strony wspaniali studenci i pełna wolność w sali, z drugiej – przedziwna, niekiedy wręcz wroga postawa skostniałej administracji.
Wraz z uczciwymi wykładowcami-aktywistami, takimi jak Volha Šparaha czy Andrej Łaŭruchin, stale trafialiśmy na te same bariery. W 2014 r. demokratycznie wybrany Senat EUH’u – w którym również braliśmy udział – próbował bronić wolności akademickich i praw pracowników. Administracja w odpowiedzi po prostu go rozwiązała, a niewygodnych myślicieli wyrzuciła za burtę. Profesorska elita przedłożyła lojalność kierownictwu ponad solidarność. To był w miniaturze ten sam mechanizm, który Łukaszenka zastosował w kraju w 2020 r. Dlatego moje uczucia wobec EUH’u pozostają ambiwalentne: potencjał intelektualny studentów był ogromny, ale instytucjonalna hipokryzja – typowo białoruska.

Co panu dało to bliskie spotkanie z młodymi ludźmi? Jakie pozostawiło wrażenia?
Z młodzieżą pracuję od zawsze, a studenci EUH’u zasadniczo nie różnili się od tych z Kolegium. Widać było, jak rodzi się w nich osobista wolność. A jej nie rozdają instytucje – trzeba ją sobie wziąć. I oni potrafili to zrobić. W tej młodzieży jest niewiarygodne wewnętrzne piękno, aktywność, niezależność myślenia. Wielu przeszło przez polityczny opór. Wydaje mi się, że to też jest wynik naszej pracy edukacyjnej.
Ale nauczanie jest zawsze nieprzewidywalne: dajesz z siebie sto procent, jak wróci dwadzieścia, to już jest dobrze. Mimo wszystko, warto. My, twórcze mniejszości, wychowujemy tę samą twórczą mniejszość. Innej drogi nie ma.
Białoruś jako niedokończony projekt
Nie raz pan mówił, że Białoruś potrzebuje dokończenia, dobudowy. Dlaczego? Czy winny jest wyłącznie słynny osobnik, który jako jedyny „czytał wiersze Bykaŭa”*?
*Aluzja do gafy Aleksandra Łukaszenki w programie „Swoboda słowa” (NTV, 2002), gdy stwierdził, że wychował się na wierszach Vasila Bykaŭa, który nigdy nie pisał poezji.
Łatwo wszystko zwalić na jedną osobę, ale byłoby to niesłuszne. Przywódcy robią tylko to, na co pozwala im społeczeństwo.
Białoruś jest niedokończona, bo zablokowane są źródła rozwoju. Na początku lat dziewięćdziesiątych kraj miał szansę przekształcić się w pełnowartościowy naród europejski. Jednak wraz z umocnieniem autorytarnego reżimu wszystkie możliwości zostały zatrzymane.
Zabito niezależne media.
System edukacji pozostał sowiecki i produkuje pokolenia niedoświadczające wolności intelektualnej.
Niezależny biznes został stłamszony.
System wielopartyjny zmienił się w dekoracyjny szyld niezmiennej władzy.
Reżim buduje schematy lojalności, a nie mechanizmy kreatywnego poszukiwania.
Nie ma zasobów dla konfliktowości, dyskusyjności, wieloznaczności.
W rezultacie Białoruś już od dłuższego czasu stoi zapauzowana, tkwi w trybie uśpienia, czekając na kolejny sygnał, bo nie może dać go sobie sama.
Tak właśnie wygląda niedokończony projekt.
Mówił pan, że Białoruś istnieje jak potencjalny naród, który jeszcze się do końca nie rozwinął. Co pan przez to rozumie?
Jak powiedział Michał Aniempadystaŭ, „niepewny stan, niespełna ład”. Niedokształceni i wypchnięci za granicę intelektualiści. Mądrale pozbawione realnych narzędzi wpływu. Może i dobrze, że ich nie mają, bo kto wie, co by zmajstrowali. Jednak efekt jest ten sam: słabość życia kulturalnego, bezwład myślenia, niedojrzałość zarządzania. Brak perspektyw, kręcenie się w kółko.

Dwa poziomy czasu: 1996 i 2018
W lepszym wypadku żyjemy w roku 2018, w tym gorszym – wciąż mamy 1996.
Może pan wyjaśnić, co kryje się za tymi symbolicznymi datami?
Rok 2018 to sytuacja przed katastrofą. Stosunkowo komfortowa epoka dla klasy kreatywnej: drobny biznes, projekty edukacyjne, tanie linie lotnicze, aktywizm obywatelski, nagrody literackie, stylowe kawiarnie, haftowany patriotyzm. Władza dawała jasny sygnał: nie wchodźcie w politykę, to was nie ruszymy. I tak żyła sobie kulturalna mniejszość, dopóki nie nadszedł fatalny rok 2020.
A lata 1996–1998 to czas widmowych projektów, romantycznego wzlotu narodowego designu. Prawdziwa „Niepodległa Republika Marzeń”! Samowystarczalny ruch myśli. To były strefy zbiorowej halucynacji, wizje niemożliwego. Akudovič, Bajaryn, Mackievič, Todar Kaškurevič – każdy grał własne koncepty, nie oczekując ich społecznej realizacji.
I Akudovič miał całkowitą rację, gdy w swoim tekście „Bez nas” postawił gorzką diagnozę: życie kraju jest poza granicami naszych schematów, a nasze myślenie jest poza granicami jego rzeczywistości. Tak też jest dzisiaj. Nasze teksty są jak śpiewanie do okna – może ktoś usłyszy, a może nie? Ale śpiewać i tak musimy. Bez tych śpiewów już się nie da.
To zawieszenie, dryfowanie w kosmosie bez zrozumienia, dokąd się leci: jak z tym dalej żyć? Czy istnieje odpowiedź?
Trzeba nauczyć się kochać swój dyskomfort. Pokochać niepewność i niejasność. To one pozbawiają nas złudzeń, uczą siły. Nic, co planujemy, się nie spełnia. Rzeczywistość zawsze koryguje nasze marzenia, tłumacząc życzeniowe na możliwe.
Praca intelektualna to droga bez końca, uciecha Syzyfa. Nie dlatego, że kiedyś gdzieś dotrzesz, a dlatego, że ta praca jest na zawsze. Taki los. Mamy obowiązek myśleć, być niewygodni i sprzeczni. To umożliwia nam ruch.
Może problem w tym, że nasze pokolenie po 1996 r. utraciło skrzydła? Trzydzieści lat popychamy ten kamień – i nic?
I znów pokusa wszystko sprowadzić do politycznej anegdoty. Rzeczywistość jest bardziej złożona. Nawet jeśli doczekamy się zmiany przywódcy – czy nastanie harmonia? Nie. Czeka nas festiwal zupełnie nowych konfliktów: podziały majątku, walka o władzę, przejmowanie finansowych źródeł, spory o kulturę, fale dezinformacji, eksplozja nieprzewidywalności. Prognozy kłamią. Projekty mamią.
Dlatego praca intelektualna nie polega na szukaniu końcowych rezultatów, lecz na zdolności tworzenia niewygody, sprzeczności, nieoczywistości. Jak robi to Uładzimir Mackievič – często mówi rzeczy, z którymi się nie zgadzam, ale jestem mu wdzięczny za to, że mówi. Bo stwarza okazję do myślenia.

Czyli najważniejsze to nie zatrzymywać się i pchać ten kamień dalej?
Właśnie tak. To wcale nie znaczy, że nie warto próbować. Dzięki tej pracy ocalamy samych siebie jako mniejszość intelektualną i stajemy się wzorem dla nowego pokolenia. Jest w tym jeszcze pewna osobista radość: pięknie jest być niewygodnym, ważne jest, by być niepoprawnym i fantastycznie jest być kontrowersyjnym.
To paleta możliwości, z której czerpiemy od lat dziewięćdziesiątych. Do dziś pozwalamy sobie na luksus myślenia i bycia istotnymi. I nawet jeśli nachodzą nas wątpliwości co do tej istotności – to naturalne. Cała wartość w tym, żeby stać się fundamentem. Jak już jest fundament, wszystko może na nim wyrosnąć.
Białoruś: Pogranicze, taniec na pustkowiach
W pana niezwykłym leksykonie pełno jest słów na „niedo-”: niedokończone, niedobudowane… A może taka właśnie jest nasza białoruska osobliwość? Może jesteśmy w stanie przekuć tę niedoskonałość na swoją własną estetykę?
Przypomina mi się refren z „Narodnego albomu”: „Stoję na granicy, idę po ostrzu noża…”. To właśnie nasze pogranicze. Białoruś jest narodem skrzyżowań, polem wpływów, syntez, prądów. I w tym tkwi jej siła.
Nie powinniśmy się izolować. Przeciwnie – warto się otwierać, przyswajać, tworzyć tożsamość złożoną, dialogiczną. Tak jak Amerykanie: ich siła polega na łączeniu, nie na separacji. Białoruś także może być wspólnotą otwartą, sporną, dynamiczną.
Diaspora to nie utrata swojego, lecz jego rozszerzenie.
Trauma emigracji to szansa na początek.
Wracamy do sytuacji z lat dziewięćdziesiątych: taniec na pustkowiach, lot bez spadochronu, ale z wolnością działania. Niebezpieczne i cudowne zarazem.

Projekt został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej.